Czasami zastanawiam się, co najgorszego może wydarzyć się między dwojgiem ludzi. Patrząc z mojej perspektywy, myślałam, że takim punktem kulminacyjnym jest zrozumienie istotnego faktu, że Twój najcudowniejszy, wręcz idealny człowiek przestał Cię kochać, że jest to w ogóle możliwe. Ano jest, ale doświadczenie tego po niecałym roku związku, jest i tak lepsze od rozwodu po kilku lub kilkunastu latach małżeństwa.
Druga, równie trudna do przebolenia i wybaczenia rzecz, to brak wierności. Oczywiście można zapomnieć i wybaczyć, gdy się naprawdę kocha, choć osobiście nie polecam, bo drugi raz można nie wyjść z tego psychicznie cało.
Kolejna kwestia, to porównywanie siebie do nowego obiektu pożądania swojej miłości. Nie jest to najgorsza, ale na pewno najgłupsza rzecz, jaką można sobie zrobić. Teraz bardzo łatwo mi to mówić, ale wiem, że na początku jest to myślenie automatyczne, nieświadome i silniejsze od nas samych, bo skoro mnie zostawił czy zdradził, to ta nowa osoba musiała być o niebo lepsza ode mnie. Z doświadczenia mówię, że to bzdura i największy absurd, jakiemu dawno temu uległam.
Pozwolenie, by ktokolwiek wpłynął negatywnie na poczucie własnej wartości jest złe, a wręcz okropne i trzeba jak najszybciej przypomnieć sobie, jakim jest się człowiekiem. Robimy sami sobie krzywdę, gdy nawet przez chwilę myślimy, że to przez naszą beznadziejność coś się psuje. Jak się zrozumie, że są ludzie, którym inni ludzie się nudzą i są potrzebni tylko dlatego, że tamci nie potrafią być sami, że bez mrugnięcia okiem patrzą, jak z ich powodu komuś załamuje się życie... Jak się to zrozumie, będzie oznaczało, że wstało się z kolan, zyskało siłę oraz wiedzę, że ludzie najzwyczajniej w świecie krzywdzą ludzi i to z tymi pierwszymi jest problem. Choć to wcale nie oznacza, że są złymi ludźmi. Nie są. Są zagubieni i pozornie radząc sobie w życiu doskonale, tak naprawdę nie potrafią prawdziwie pokochać drugiego człowieka.
Jak dotąd, obok zamienienia się w emocjonalnego bezdomnego, który żebrze o miłość, były to według mnie główne powody, dla których, z przyczyn nie do końca zależnych od nas samych, można poczuć się jak stary, zakurzony pluszak - nic niewart, niekochany i niepotrzebny już temu światu. Taki porzucony Kłapouchy ;)
Stojąc teraz z boku, będąc zdystansowaną do pewnych ludzi i spraw, a także słysząc i widząc, jak obecnie wyglądają relacje zarówno między młodymi, jak i starszymi ludźmi, myślę, że najgorsze, co może spotkać człowieka w relacji z bliską osobą, to oszukiwanie i siebie, i tego drugiego człowieka, że coś, co się już tak naprawdę dawno skończyło, można jeszcze uratować. Kojarzy mi się to z odgrzewaniem tygodniowego obiadu, który z każdym kolejnym dniem smakuje coraz gorzej, aż w końcu traci smak i nadaje się tylko do wyrzucenia. To takie powolne wyniszczanie się od środka i wyjaławianie. Nie jeden z Was przez to przeszedł. Też to przerabiałam i dziś z żalem do samej siebie powtarzam, że żebranie o miłość, o gesty, o atencję, jest nieświadomym upodleniem samego siebie. Szacunek do siebie i swoich uczuć jest w gruncie rzeczy najważniejszy, a tak często nie potrafimy tego egzekwować.
Pary zrywają, blokują się na portalach społecznościowych, by najpóźniej po tygodniu na nowo mieć się w znajomych. I tak wiele razy. Dziewczyny dodają przepełnione żalem i rozpaczą opisy i piosenki, bombardują zdjęciami, które mają przypomnieć, co facet traci. A chłopcy? Albo zamykają się w pokoju i przeprowadzają sami ze sobą rozmowę, albo wychodzą z kumplami na piwo, gdzie porozmawiają i doradzą, co robić. W skrajnych przypadkach znajdą pocieszenie w innych ramionach, choć obawiam się, że byłabym niesprawiedliwa nie wspominając, że dziewczyny postępują w podobny sposób. Mówienie, że to skrajne przypadki, też jest już chyba niewłaściwe, bo myślę, nie próbując nikogo oceniać, że to już pewna norma.
Idąc dalej, mija ten zły okres, para po którejś z kolei identycznej rozmowie, daje sobie kolejną szansę i jest między nimi w porządku, mimo że oboje czują brak pewności i nie ufają już partnerowi. Na siłę utrzymują związek, w którym tak naprawdę tylko się męczą.
Przyzwyczajenie to zły doradca, tak samo jak strach przed samotnością, bo powodują, że ci nie potrafią zachować się jak dorośli, znający swoje potrzeby ludzie i wybierają wygodę, idąc po prostu na łatwiznę. Bo prościej trwać w takiej relacji, niż znaleźć w sobie motywację, by cokolwiek zmienić.
Z drugiej strony, mam wrażenie, że ten wszechobecny konformizm w relacjach z drugim człowiekiem powoduje, że pozbywamy się ze swojego życia tych osób, przy których wiedzieliśmy, że musimy się bardziej starać. Uciekamy pomimo tego, że czuliśmy się przy nich szczęśliwi. Świadomość, że dajemy z siebie mniej niż powinniśmy, zazwyczaj nas męczy, przerasta i sprowadza do tego, że łatwiej jest odejść, niż wspólnie pracować nad tym, żeby obie strony były zadowolone. Zapominamy, że związek to relacja pół na pół. Dlatego gdy pojawia się dysproporcja, zaczynamy szukać. Szukamy i znajdujemy gdzieś, coś podobnego, nie myśląc, że z czasem i ci nowi ludzie będą potrzebować i wymagać od nas tego, czego już wcześniej nie potrafiliśmy z siebie dać. I co wtedy? Wtedy historia zatacza koło i to chyba ten moment, w którym zmęczeni wiemy już, że za niektóre błędy płaci się do końca życia. W takiej sytuacji, naszą karą jest patrzenie, jak wypuszczone z rąk szczęście spełnia się komuś i przy kimś, kto wiedział, że w miłości dawać należy dokładnie tyle, ile się z niej bierze.
Cóż. Jesteśmy tylko ludźmi i musimy się nauczyć, że razem można się tak naprawdę tylko rozstawać. Ewentualnie tęsknić do siebie, gdy jesteśmy sami ze swoimi myślami.
Dziękuję każdej parze, która jest zaprzeczeniem moich słów. Najszczersze wyrazy szacunku i podziwu dla Was.