poniedziałek, 1 maja 2017

Piątek (nie)trzynastego

Dzień dobry, miło Cię widzieć.
Post, który właśnie czytasz, z założenia miał być inny, a jego celem wyjaśnienie, dlaczego tak długo nie pisałam. Mała zmiana planów i chociaż wiele się wyjaśni, zachowaj, proszę, cierpliwość.

W piątkowy poranek wydarzyło się coś niesłychanie przykrego, co mi uświadomiło, jak kruche jest życie.

Dedykuję ten wpis dziewczynie, którą na moich oczach potrącił samochód. Na przejściu dla pieszych, przy zielonym świetle. Ułamki sekund zadecydowały, że całe zdarzenie obyło się bez najokropniejszych scen towarzyszących wypadkom i zakończyło się stłuczeniem lewej strony ciała, łzami wystraszonej do granic możliwości dziewczyny, krzykiem matki, roztrzaskanym lusterkiem i wylaną kawą, którą biedaczyna niosła. Prawdziwe szczęście w nieszczęściu.
Wielu świadków pospieszyło z pomocą, starszy o kilka lat chłopak wyprzedził mnie z wezwaniem pogotowia, za co jestem mu wdzięczna, bo ja, jak to ja, mimo mieszkania cztery lata we Wrocławiu, nie potrafiłabym sprecyzować, które to światła i ulica przy Placu Grunwaldzkim, tym bardziej, gdybym miała tłumaczyć w emocjach. 
Gdy po krótkiej chwili dziewczyna stała już o własnych siłach, wszyscy odetchnęli z ulgą, kilka osób zostało do przyjazdu karetki. Chcąc zdążyć na pociąg do domu, pobiegłam na autobus. Przyjazd pogotowia obserwowałam ze środka. 

Jeszcze trochę roztrzęsiona, zamknęłam oczy, próbowałam uspokoić oddech i pomyślałam: co by było, gdybym była na miejscu tej biednej dziewczyny, gdyby samochód jechał szybciej, a ja nie zdążyłabym nawet zorientować się, że coś się stało. Jesteś i w jednej chwili Cię już nie ma. 
Od razu przypomniały mi się słowa pewnej wokalistki po tym, gdy w wiadomościach podano, że pijany kierowca wjechał w przystanek i zabił 6 osób. Odkąd to usłyszała, przyrzekła sobie nigdy nie wyjść z domu pokłócona.
I kolejna myśl: czy mogłabym tu i teraz spokojnie odejść, czy zostawiłabym jakieś niezałatwione i niedokończone sprawy? Rozmowy, spotkania, obietnice, relacje.
Dzień wcześniej pokłóciłam się o jakąś bzdurę z najbliższą przyjaciółką i nie darowałabym sobie, gdybym nie zdążyła jej przeprosić, wyjaśnić wszystkiego na spokojnie i na koniec przytulić.
Napłynęły mi do oczu łzy. Nie, nie mogłabym teraz odejść. Dużo, za dużo spraw zagmatwałam, sama czy z czyimś udziałem, nieistotne. Istotne jest to, że przeraził mnie ten fakt. I świadomość, że większość, jak nie wszystkie ostatnie niesnaski z bliskimi, spowodowane były i są niedokończeniem pewnych, a raczej pewnej sprawy w przeszłości. 
Jakże prawdziwe jest stwierdzenie, że jeśli zaczniesz od czegoś uciekać, będziesz uciekał już zawsze. Smutne i cholernie prawdziwe. Możesz sobie uciec daleko, ale prędzej czy później, to i tak Cię złapie i będzie próbowało dobić. Masz dwa wyjścia - albo się temu poddasz, albo podejmiesz walkę z własnymi słabościami. Być może walka nie będzie równa i nie od razu wygrana, ale najważniejsze, by podjąć próbę walki o siebie. Za każdym razem, od nowa i ważne jest, by nie pozwolić, żeby ktoś lub coś wpływało na Twoje postępowanie czy relacje z innymi. Gdy jesteś chodzącym kłębkiem nerwów, nie dziw się, że swoje frustracje wylewasz na najbliższych i karzesz ich za to, że sobie z czymś nie radzisz. Może do tego dojść, nikt nie jest idealny, ale jak najszybciej musisz sobie to uzmysłowić i zmienić podejście.

Czemu o tym piszę? Bo ja taką walkę przegrałam, już dwa, właściwie trzy razy. Zawiodłam bliskich i chyba przede wszystkim siebie. Pierwszą bitwę przegrałam doszczętnie, gdy walczyłam jak szalona o kogoś, nie rozumiejąc, że ten ktoś tego po prostu nie chciał. Wspominałam kiedyś, że byłam wtedy nie do zniesienia, wyżywałam się na każdym, zwłaszcza na sobie. Dokładnie tym objawia się bezradność  W trakcie moich dziwnych zachowań, nie odzywałam się prawie rok do dobrego kolegi, ponieważ rzucił jakimś żartem w stylu mojego byłego chłopaka. Dopiero niedawno udało mi się go przeprosić i odbudować relacje. To nie wszystko, jeszcze na początku, nie rozmawiałam z moją przyjaciółką prawie całe wakacje, bo też powiedziała coś, na co normalnie odpowiadałam śmiechem. Cóż, było parę takich sytuacji, a te dwie najbardziej bezsensowne. Czas minął, wzięłam się w garść, naprawiłam, co zepsułam, było dobrze. Przestałam palić za sobą każdy most. A teraz co? Kilka sytuacji wystarczyło, by nastąpiła powtórka. Nawet nie zauważyłam, kiedy wróciła Ela, która zieje ogniem, jadem i niechęcią do ludzi. Ela, która nie radzi sobie z demonami przeszłości, które nie radzą sobie bez Eli.
W momencie, gdy przyjaciółka mi napisała, że od jakiegoś czasu nie potrafi ze mną swobodnie rozmawiać, bo nie wie, czy za chwilę o coś się nie obrażę, nie dotarło jeszcze do mnie, że to się znowu dzieje.
I wtedy, w piątek, myśląc, że przecież w każdej chwili mogłam wpaść pod samochód, tramwaj, cokolwiek, że mogłam nie zdążyć tej i innych spraw naprawić, stwierdziłam, że tak nie może być. Obiecałam sobie, że podejmę kolejną próbę powrotu do siebie i tym razem wygram. Nie na miesiąc czy pół roku. Na stałe.

Jesteśmy tylko ludźmi, każdy z nas boryka się z jakimiś problemami. Ty, czy ja. Każdy. Nie pozwólmy, by cierpieli na tym bliscy. Pamiętaj, że oni są przy Tobie, gdy nie ma tych, przez których Ty cierpisz. Właśnie dlatego oszczędź im niepotrzebnych zmartwień, żeby nie musieli bać się do Ciebie odezwać. A Ty, żebyś kiedyś nie żałował, że nie zdążyłeś im podziękować za obecność i przeprosić za niepotrzebne nerwy.
W tym miejscu jeszcze raz, tym razem publicznie, przepraszam i dziękuję wszystkim, którzy byli i są przy mnie, mimo moich wad i wierzą we mnie bardziej, niż ja sama. Nie chcę się tłumaczyć, bo zaraz ktoś pomyśli, ile można o jednym i tym samym? Nieskończenie wiele można, ale tym razem, już się nie usprawiedliwiając, po prostu przepraszam za wszystkie czyny i słowa, którymi sprawiłam przykrość.

Ja się nagadałam, teraz Ty się zastanów, w którym stoisz miejscu na rozdrożu. Szczerze zazdroszczę i podziwiam, jeśli śmiało mógłbyś i mogłabyś stwierdzić, że wszystko jest tak, jak być powinno i nie musisz niczego zmieniać. Będąc w tej mniej przyjemnej sytuacji, nie trać czasu i działaj. Nie masz go zbyt wiele, tak właściwie, to nawet nie wiesz, ile go masz, a samo nie naprawi się to, co też samo się nie popsuło. Jak już mówiłam - jesteśmy tylko ludźmi, błądzimy, psujemy, ale musimy dążyć do tego, by naprawiać i nie psuć jeszcze bardziej. Być może każdy potrzebuje wstrząsu, żeby się ocknąć.
*Edit: Są przypadki, gdzie mimo chęci, nie da się odbudować relacji, gdzie napotkany opór z drugiej strony podwójnie krzywdzi. Są przypadki, gdzie dla własnego dobra lepiej odpuścić, w pojedynkę nigdy nie uratuje się żadnej relacji. O tym też warto pamiętać i nie obwiniać tylko siebie za niepowodzenie.*
Znam ludzi, którzy tak bardzo napsuli w relacjach z bliskimi, że łatwiej im brnąć w taki stan i stwarzać pozory, niż przyznać się do błędu i naprawić, co zniszczyli. Nie wiem, obawiam się, że mogą się nie zorientować, że jeśli nie oni, to nikt ich w tym już nie wyręczy.

Bardzo, bardzo mocno pragnę podziękować wszystkim razem i każdemu z osobna za ponad 2500 wyświetleń przy mojej znikomej aktywności. Za troskę, miłe słowa i wsparcie, które na moje szczęście przychodziło zawsze, gdy po kolejnych ciosach siedziałam zapłakana i nie wiedziałam, co robić, by nie rozpaść się na jeszcze mniejsze kawałki. Dziękuję za poświęcony czas. Świadomość, że jest ktoś przy mnie, gdy ja błądzę daleko od siebie, jest piękna. Szkoda, że przez ostatnie miesiące o tym nie pamiętałam.

Z gorączką, zasmarkana, lecz szczęśliwa, że w końcu wróciłam, pozdrawiam serdecznie i życzę zdrowej, udanej, ciepłej i pełnej wspomnień majówki.
Zapomniałabym - przede wszystkim bezpiecznego wypoczynku.

P.S. Nawet jak ktoś daje Ci zielone światło do działania, upewnij się, czy jeszcze ktoś inny nie ma tego w...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz