Jak
to jest, że ciągle, albo przynajmniej dość często inwestujemy w
ludzi, rzeczy, prace czy miejsca, które nie przynoszą nam
satysfakcji, szczęścia czy korzyści?
Ile
razy zdarzyło Ci się poświęcić swój czas, energię, pieniądze
i przede wszystkim siebie dla ludzi, którzy swoją
(nie)wdzięcznością i zachowaniem, bardzo szybko uświadomili Cię,
że znalazłeś się w niewłaściwym miejscu, z niewłaściwymi
ludźmi, zupełnie niepotrzebnie?
Ile
razy kupiłeś jakąś rzecz, która w ogóle Cię nie ucieszyła,
która znudziła Ci się po tygodniu użytkowania i zrozumiałeś, że
jej po prostu nie potrzebowałeś?
Ile
razy zrobiłeś coś, co było sprzeczne z Twoimi wartościami i
przekonaniami, tylko po to, żeby komuś zaimponować, spełnić
czyjeś życzenie, by nie narazić się na krytykę z jego strony?
Myślę,
że wiele.
Jak
to się dzieje, że niby uczymy się na błędach i złych
doświadczeniach, a gdy dopada nas życie, po raz kolejny robimy coś,
czego później będziemy żałować? Czasami z pełną świadomością,
z towarzyszącą myślą przewodnią „raz się żyje”, powierzamy
serca ludziom, którzy znani są z tego, że prędzej czy później
je zjedzą, w międzyczasie żebrząc o ich uznanie, atencję i
uczucia. Idziemy na imprezy, na które wcale nie mamy ochoty pójść,
a później (najczęściej) okazuje się, że wytarmoszone przez
alkohol samopoczucie nie było tego warte. Kupujemy rzeczy, które są
nam niepotrzebne, ale myślimy, że dzięki nim imponujemy ludziom,
których tak właściwie nie lubimy. Spotykamy się z ludźmi, którzy
nie akceptują nas w pełni, mają jakieś zastrzeżenia do fryzury,
sylwetki, ubioru czy koloru paznokci. I zamiast odwrócić się na
pięcie od takich – i tutaj nie mogę nie użyć tej inwektywy –
pizd, idziemy do fryzjera, kupujemy karnet na siłownię, wymieniamy
zawartość szafy i desperacko szukamy wolnego terminu u kosmetyczki.
Jeny, jakie to straszne. Okrutnie trudno być sobą w dzisiejszym
świecie, gdy wszyscy głównie krytykują i roszczą sobie gruszek
na wierzbie. Zmieniamy w sobie coś, co jest dla nas w porządku, co
w sumie lubimy, na rzecz i pod wpływem osób, które w końcu i tak
będą miały nas w poważaniu. I co wtedy? Nie ma tych ludzi i nie
ma nas samych. Czemu nie pamiętamy, że człowiek to nie towar na
półce, którego można zareklamować i wymienić na nowy? Że
jesteśmy niedoskonali i przez to wyjątkowi? Że albo komuś to
pasuje i się dogadujemy, albo przeszkadza i mówimy krótkie:
żegnam.
Może
to zabrzmi egoistycznie, ale inwestujmy przede wszystkim w siebie. W
pasje, edukację, zdrowie i wszystko, co przynosi nam radość. Jeśli
coś pójdzie nie tak, będziemy mieli pretensje tylko do siebie, a
nie do całego świata. Inwestujmy w rodzinę, bo rodzina zawsze
będzie po naszej stronie, nawet jeśli się kłócimy. W przyjaciół,
ale tylko tych, którzy są zawsze, niezależnie, czy mamy dobry czas
w życiu, czy nienawidzimy wszystkiego i wszystkich dookoła.
Mam
dwie playlisty w telefonie. Pierwszą nazwałam mood i
stworzyłam na wszelki wypadek. Było w niej około 10 utworów, bo
nie słuchałam już tak często lirycznych piosenek. Ostatnio
playlista zaczęła się powiększać i zdarzało się, że
zapętlałam te utwory przez pół dnia. Wtedy ich potrzebowałam,
dzisiaj się martwię, bo wiem, że coś niedobrego dzieje się w
mojej głowie. I stąd mój post. Myślałam, że jestem człowiekiem,
który uczy się na swoich błędach, czy chociażby na jednym
błędzie. Jak się okazało, nadal brnę w znajomości, które
sprzeniewierzają wszystko, co udało mi się wypracować przez kilka
ostatnich lat. Spotykam się (głównie na uczelni i w pracy, więc
spotykam to za duże słowo – rozmawiam, o, to jest właściwsze)
ze znajomymi, którzy kilkakrotnie powiedzieli sporo przykrych i
często niesprawiedliwych słów, oczywiście za moimi plecami.
Najchętniej powiedziałabym, żeby szli, wiecie gdzie, ale tego nie
robię, udaję, że ich lubię. Nadal ufam ludziom, którzy wraz z
upływem czasu sprawiają zawód, rozczarowanie. Najświeższym
przykładem jest promotor, który – jakiś rok temu – proponując
mi doktorat pod jego skrzydłami, podbudował moje rozwalone na
kawałki poczucie wartości, za co byłam i nadal jestem wdzięczna.
Jednak zaprzestał na propozycji i obietnicy ciężkiej współpracy,
która miałaby zaowocować lepszym startem i stypendium na
doktoracie. Przypomniał sobie o tym wczoraj, niecały miesiąc przed
obroną magisterską. W międzyczasie postanowiłam zrezygnować, być
może postawa promotora była tylko moją wymówką. Przeszłam wiele
rozmów z doktorantami, doktorami i wykładowcami, którzy
utwierdzili mnie w słuszności tej decyzji. Na początku, przyznaję,
wahałam się i zastanawiałam, czy to nie będzie kolejna zła
decyzja. Bałam się powiedzieć o tym prowadzącemu, bałam się
jego rozczarowania mną, jednak wczoraj powiedziałam to z ulgą i
poczuciem, że robię właściwie. Było mu wszystko jedno. Mnie
także, ponieważ myślami byłam zupełnie gdzie indziej.
Gdy
do głosu dochodzą emocje, czuję się jak zagubione dziecko,
któremu odebrano ulubioną zabawkę-przyjaciela, cząstkę mnie
samej. Bezradność potęguje poczucie beznadziejności. Pisząc,
skupiam myśli w jednym miejscu, wraca trzeźwość umysłu, a ja
wdziewam pancerz silnej, niezależnej i obojętnej kobiety. Nie myślę
o tym, że najprawdopodobniej znowu zainwestowałam w coś, co
zamiast mnie uskrzydlać, zachęca mnie do rozmyślania o tym, jak
bardzo jestem niepotrzebna.
Myślę
o tym, co mam i kogo mam przy sobie, by doceniać tych, dla których
moja obecność jest ważna i bezwarunkowo potrzebna. I wtedy powoli,
ale wraca wewnętrzny spokój.
Nie
chłopak, nie dziewczyna czy fajni znajomi, ale rodzina, przyjaciele
i zwierzęta. Najlepsze inwestycje, które zwrócą się w postaci
szczęścia, uśmiechu i poczucia sensowności naszej egzystencji.
Cytując
Rupi Kaur – inwestujmy we właściwych ludzi.
P.S. Dobrze było tu wrócić.
Miłego dnia! (;